ostry517 prowadzi tutaj blog rowerowy

Myślenie procesowe, a zwinne podejście do życia, treningów i startów. Podsumowanie 2018

Poniedziałek, 31 grudnia 2018 | dodano: 31.12.2018

2018 to rok, który miał być powrotem do startów w zawodach, z nastawieniem może nie na wynik w którychkolwiek z nich, bo do tego potrzebny byłby trening, ale przynajmniej na miejsca w środku stawki. Wszystko potoczyło się poniekąd zgodnie z szerokimi przedsezonowymi założeniami, ale zaskoczyły szczegóły.


#1. Wyścigi na trenażerze

20.11.2018 postanawiam wziąć udział w zawodach mających odbyć się na zasadach Elite Race 2018, największego w Polsce wyścigu na trenażerach.
O imprezie dowiedziałem się zbyt późno by podjąć jakiekolwiek działania przygotowawcze. Poprosiłem Dawida o wsparcie podczas startu. Była to dobra decyzja. Wykonanie tylko nieco gorsze bo uzyskałem ostatni kurwa wynik... No i nie ma co się tu więcej rozpisywać.





#2. 10 bieg częstochowski

Zawody biegowe na dystansie 10Km nie mogły być wyzwaniem samym w sobie, dlatego potrzebna była walka o czas, który nie byłby powodem do wstydu wśród znajomych. 7.04.2018 – początek kwietnia to idealny czas na zrobienie dobrego wyniku. Zawody poprzedziłem służbowym wylotem do Bretanii, gdzie obiecałem kolegom walkę.
Trasa zawodów składała się z 2 pętli przebiegających przez centrum Częstochowy. Pogoda idealna do rywalizacji, a było z kim, gdyż na starcie pojawiło się ponad 1,2 tys. amatorów biegów ulicznych.
Godzina 14:00. Postanawiam rozpocząć mocno i staram się utrzymywać tempo przez kolejne kilometry.
Chyba trochę na przekór realnym możliwością organizmu, bo jestem systematycznie wyprzedzany przez kolejnych uczestników zawodów. Nadrabiam trochę na podbiegach ale bardziej siłą woli niż organizmu, który słabnie wyraźnie. Na 7 kilometrze spotykam R-Mana który doradza mi abym przyśpieszył co też czynię ostatecznie kończąc zawody na 536 miejscu z wynikiem 00:48:09. Gorzej niż 3 lata temu (00:46:38), a przebieg zawodów jednak całkiem inny. Chcąc poprawić wynik zacząłem mocno co odbiło się brakiem siły w końcówce, nie było z czego zrobić jakiegokolwiek lepszego rezultatu. Po zawodach masarz odpoczynek, oraz regeneracja.

#3. Duathlon Blachownia Elementar series

29.07.2018 Miała być rozgrzewka przed prawdziwym wyzwaniem, a była kolejny raz walka o przetrwanie. Czemu tak się akurat stało tego nie wiem ale zawody przypomniały mi rok 2003 i gminne ściganie się w biegach przełajowych kiedy to trener Dariusz Dąbrowski postanowił wystawić 2 składy i ubrać wszystko w niebieskie koszulki o 2 różnych odcieniach. W tamtym okresie szkoła po prostu nie miała innych strojów, ale problemem dla mnie było to że chcąc przekazać pałeczkę koledze niestety zamiast ludzi widziałem kolorowe plamy. Wybrałem słusznie niebieską, ale właśnie niestety ten niewłaściwy odcień. Dalszej części historii już nie pamiętam bo chyba na moment straciłem przytomność. W Blachowni świadomość funkcjonowała, ale jedyne co podpowiadała to ukończenie zawodów za wszelką cenę. Zaczęliśmy nietypowo jak na triathlon bo 5 kilometrowym… biegiem, gdyż organizator ze względu na sinice zdecydował się zmienić formułę rozgrywek. Pierwszy bieg poszedł OK, następnie rower też nie zwiastował tego co nastąpi na kolejnych 10 Km. Było gorzej niż chujowo, zawody kończyłem niemalże osamotniony i nawet chciałem po raz pierwszy w życiu przerzucić się na marsz. Przed totalną kompromitacją uratował mnie jeden z uczestników, który po ukończonej rywalizacji postanowił kibicowaniem zmotywować nas do godnego ukończenia starcia z siłami organizmu. To jest właśnie piękno rywalizacji w tym sporcie i rzecz która daje siłę oraz motywację na kolejne starty. Postanowiłem wtedy dobiec na oparach do mety i niezależnie od uzyskanego rezultatu z dumą przyjąć medal.



Miejsce 150 na 162 sklasyfikowanych, a startujących 193 zawodników. Czas 03:04:39.Takie starty też się zdarzają. Trzeba wyciągnąć wnioski i iść do przodu obraną już dawno temu ścieżką... I tyle, tylko co będzie za 2 tygodnie?

#4. Wolsztyn PolskaMan 2018, dystans średni (½ IM)

Przyznam, że przed startem żałowałem takiego, a nie innego doboru dystansu. Decyzje już jednak zapadły dawno temu i pomimo kilku przyjacielskich niby porad znajomych abym nie startował, postanowiłem podnieść rękawicę, którą sam sobie pół roku wcześniej rzuciłem. Nie było to wszystko takie jednoznaczne, bo na ostatni moment pojawiły się problemy z autem i ekipą, która miała mnie wspomagać organizacyjnie.
Różne myśli do głowy przychodzą, gdy nawet niemiecki samochód (zwany dalej szerszeniem) odmawia posłuszeństwa, a ludzie którzy obiecali pomoc na kilkanaście godzin przed wyjazdem się wysypują. Formy też nie ma bo być nie może. Nie było treningów.
Z pomocą przychodzi Damian DeMasta, który w Poradniku Wyższego Wyjebania na pytanie ”co zrobić?” odpowiada jasno i przejrzyście „wszystko co się kurwa da” czy jakoś tak, a więc:
- ratowaniem szerszenia zajmuje się kolejny raz Tomek Nowak,
- pomocą organizacyjno-merytoryczną przed i po zawodach kolejny raz Pan Krzysztof Wolski,
- Modlitwa, medytacja, mindfulness 
W tamtym momencie chodziło przede wszystkim o to, by eliminując po kolei wspomniane na początku tekstu zakłócenia doprowadzić do sytuacji polegającej na tym, że staję zdrowy na starcie zawodów, które wciąż marzę ukończyć. To miałby być najcięższy kamień, po uniesieniu którego zyskując świadomość wykonania planu minimum, miałem rozpocząć walkę o pełną stawkę…
Sobota godzina 12:00 wyruszam do Wolsztyna! Szerszeń tak jakby nie dostawał powietrza do płuc… Nie działa to wszystko jak należy i nawet nie mam pewności czy dojadę na miejsce. Tomek Nowak udziela jednak pozwolenia na dalszą jazdę. Jadę przez Łódź i tam zabieram Pana Krzysztofa Wolskiego, następnie wyciągam portfel z pieniędzmi, by móc kontynuować podróż trasą A2. Niestety, jestem lekko spóźniony, a zależy nam na tym aby uczestniczyć w odprawie przedstartowej, stąd takie a nie inne posunięcie taktyczne. Po dotarciu do Wolsztyna razem z Panem Krzysztofem udajemy się na odprawę przedstartową. Trasa wydaje się nie być skomplikowana, a regulamin jasny. Start w niedziele o 9:00, tylko dystans średni. Taktyka standardowa, trzymać się limitów czasowych i grupy. Nic więcej.
Po zostawieniu roweru w strefie zmian udaje się z na nocleg. Napotykam kolejne problemy bo nawigacja nie widzi zadanej lokalizacji i czas dotarcia na miejsce spoczynku i regeneracji niepotrzebnie się wydłuża. 21:15 dojeżdżamy na miejsce noclegowe. Okazuje się że wynajęte pokoje w hotelu nie są jak mi się wydawało cichą przystanią na wiosce tylko pokojami gościnnymi w domu weselnym i takowe w tamtym dniu właśnie się odbywało. Nie ma wyjścia, godzimy się na to, kwaterujemy, przygotowujemy rzeczy na rozgrzewkę, start, strefę zmian i wykorzystujemy chwile ciszy związaną z oczepinami na pójście spać. W międzyczasie dostaję telefon od Dyla z potwierdzeniem słuszności obranego rozwiązania. „Ostry potrafi spać w każdych warunkach” i to jest kurwa właśnie ta chwila, kiedy powinien zaczerpnąćrealne profity wynikające z tych ponadprzeciętnych zdolności. Pomogło jeszcze piwo – pomysł trenera Krzysztofa Wolskiego.
Niedziela, pobudka 7:00, energetyczne śniadanie, wsiadamy do samochodu by skompletować strefę zmian, następnie na miejsce startu. Tam zaplanowane było 40 minut rozgrzewki. W końcu pamiętne 3… 2… 1… (w umyśle spokój bo plan minimum wykonany) i start, nie tak spektakularny bo dystanse są podzielone na konkretne pory dnia i nie ma nas tak dużo. Pływanie przebiega zgodnie z planem. W wodzie pełna swoboda. Trasa łatwa, zaczynam po raz pierwszy od kilku dni odczuwać radość i spokój. Po około godzinie wychodzę z wody i biegnę boso jakieś 700m do strefy zmian. Nie mam butów rowerowych. Postanowiłem już wcześniej pojechać na platformach ze względu na ból kolan niewiadomego pochodzenia, oraz na to, że nie walczę o czas, a o ukończenie igrzysk w ogóle. Trasę rowerową kontroluję ze stoperem. Do pokonania 3 pętle w czasie 3.5h co oznacza godzinęz hakiem na każdą pętlę. Tak też staram się jechać, po to by zachować siły na bieg. Udaje się przejechać trasę blisko limitu czasowego, jeszcze nie ma euforii, czeka mnie przecież półmaraton. Zaczynam więc asekuracyjnie. Z biegiem czasu jednak nabieram pewności siebie i pomimo bólu przyśpieszam ze szczerym uśmiechem na ustach przypominającym trochę wyraz twarzy dziecka, które właśnie coś zepsuło. O to właśnie chodziło Świadomość bliskości spełnienia jednego z największych marzeń przyćmiewa wszystko, a dodatkowo jebnięcia dodaje oprawa zawodów, ludzie którzy kibicują, muzyka w tle i ta myśl o bliskości celu w który wierzyli tylko nieliczni. Ostatnie metry to rywalizacja z innym uczestnikiem zawodów, chyba z krótszego dystansu bo szybciej biegł skurwysyn i niestety przegrywam ale, nie ma to większego znaczenia. Czas 7.10.43 nie budzi respektu, ale nie o czas chodziło. Ogromne szczęście płonęło we mnie w tamtym momencie i nawet teraz w trakcie pisania niniejszego tekstu. Czas, forma, wynik to wszystko jest do poprawienia, bo przecież to dopiero początek.





#5. Nie mówię szeptem gdy pytasz skąd jestem. I Częstochowski bieg niepodległości.

11.11.2018. Częstochowa plac parkingowy galerii jurajskiej – tu parkuję szerszenia załadowanego akcesoriami do biegania. Nie chodzi bynajmniej o zakupy lecz o poprawę wyniku jaki osiągnąłem 6 miesięcy temu na dystansie 10Km. Kolejna z nieplanowanych przed sezonem inicjatyw.
Bieg niepodległości po raz pierwszy organizowany przez fundacje jest lepiej, to doskonała okazja ku temu, by spełnić wyżej wymienione. Warunki atmosferyczne tamtego dnia zdecydowanie sprzyjają. Wynik do pobicia to 00:48:09.
Zaczynam podobnie jak 3 lata temu na biegu Częstochowskim mocno z tyłu i pierwsze kilkaset metrów traktuje jeszcze rozgrzewkowo. Po przebiegnięciu około kilometra przyśpieszam i tą tendencję utrzymuję do samego końca. Podbudowany wyprzedzaniem innych staram się dawać z siebie jeszcze więcej co daje ostatecznie wynik 00:46:27 i 142 miejsce w stawce. Nieźle, a będzie jeszcze lepiej.



Po biegu posiłek regeneracyjny, kawa oraz banan zielony – zdrowszy, o czym dowiaduję się w owym dniu. Wieczorem postanawiam jeszcze odwiedzić pływalnie, bo nie samym bieganiem człowiek żyje.

Myślenie procesowe a zwinne podejście do życia, treningów i startów.

Rok 2018 jest pierwszym, gdzie nie wszystkie, ale zdecydowanie najważniejsze z opisanych powyżej rzeczy zostały zaplanowane.
Nie chodzi jednak tylko o starty w zawodach. Pierwsze 2 kwartały roku zarezerwowane były na studia podyplomowe z zakresu zarządzania projektami, gdzie założona została też możliwość łączenia treningów z nauką. Przerosło mnie to zdecydowanie o czym za moment. Trzeci kwartał to starty w zawodach w Blachowni, oraz Wolsztynie plus przygotowania z tym związane. Ostatni to nagrania pierwszej płyty długogrającej zespołu SYNAISTHESIS którego kiedyś przypadkowo stałem się frontmanem.
Zakres studiów okazał się być dużo bardziej obszerny niż przewidywałem i jasnym stało się, że czasu na trenowanie nie ma wcale. Dowiedziałem się jednak w tamtym okresie więcej o metodykach zarządzania projektami stosowanych w różnych gałęziach przemysłu. Tu i teraz nie wchodząc głęboko w szczegóły wyróżniłbym 2 podejścia:
- procesowe, gdzie cel który chcemy osiągnąć jest znany, a droga do uzyskania na tyle przejrzysta, że możliwe jest jej zaplanowanie na przestrzeni skończonego czasu poprzez jego podział na określone etapy.
- zwinne, gdzie sami do końca nie wiemy co chcemy uzyskać. Tyczyć się to może sportu, dla którego chcemy się poświęcić, profesji, którą chcemy wykonywać, wszelkich produktów końcowych projektów, które nie są wyraźnie określone.
Myślenie procesowe, zakłada budowę precyzyjnych harmonogramów działań posiadających pewne tolerancje i zapasy czasowe uodparniające dany projekt bądź inicjatywę na zakłócenia, których w życiu pojawia się wiele. Niezbędna jest jednak dbałość o realizację nakreślonych aktywności w założonych ramach czasowych po to by dowieźć rezultaty na ten najważniejszy moment – w naszym przypadku byłby to dzień zawodów. W przygotowaniu formy pod zawody myślenie zwinne raczej nie ma zastosowania.
Reprezentująca podejście zwinne metodyka Scrum, została opracowana w roku 1995 przez Kena Schwabera, który sformalizował jej definicję na potrzeby produkcyjne oprogramowań informatycznych. Zakłada ona tworzenie działającego softwear’u, przez samoorganizujące się zespoły deweloperskie w ramach 2-3 tygodniowych sprintów, tak aby klient oraz kierownik projektu dostawali iteracyjnie szerokie dane do podejmowania decyzji o dalszym kierunku rozwoju projektu, a finalnie jego produkcie końcowym. Przypomina to trochę czas kiedy w Polsce pierwszym duzym projektem typu talent show był festiwal młodych zespołów w Jarocinie, gdzie nie było eliminacji, przesłuchań, informacji z zachodu, które mówiłyby o tym jak ma wyglądać muzyka, oraz organizacja imprezy masowej. Były za to ugrupowania anarchistyczne działające na rzecz tego w co wierzono pod wpływem inspiracji utopijnymi, ale jakże pięknymi ideami. Takie były czasy. Inicjatywa po latach świetności upadła tak jak moim zdaniem również punk rock, który w tamtym okresie był jednak zjawiskiem osobliwym na skalę światową. Inspirację można i zdecydowanie warto czerpać po dziś dzień co moim zdaniem nieświadomie, ale z powodzeniem zrobił Pan Ken Schwaber.
Gdyby chcieć jednak odpowiedzieć na samonasuwające się pytanie „a co to ma kurwa niby z triathlonem wspólnego?” należałoby się cofnąć 3 lata wstecz, kiedy to pierwszy raz w życiu podjąłem decyzję o starcie. W tamtym okresie wiedziałem tylko tyle, że potrzebuję wyzwania, czegoś co nastawi mnie pozytywnie do samego siebie na następne dni, miesiące, może lata…
Nikt z nas tak na prawdę nie wie od urodzenia tego co chce w życiu robić i dlaczego. Wiedzę tą uzyskujemy dopiero na bazie doświadczeń związanych z podejmowanymi inicjatywami, prowadzonymi projektami i wszystkim tym, co w momencie realizacji jest nam nieznane. Kreowanie i realizowanie koncepcji z różnych dziedzin życia jest kwintesencją zwinnego podejścia do życia, które w połączeniu z odpowiednimi decyzjami i podejściem procesowym ma szansę wywindować nas na szczyt naszych indywidualnych możliwości i marzeń, których nie boimy się posiadać.



Ze świąteczną wizytą...

  • Aktywność Pływanie
Poniedziałek, 26 grudnia 2016 | dodano: 04.01.2017

26 grudnia 2016 roku postanowiłem złożyć wizytę jurajskiej grupie morsów o istnieniu której dowiedziałem się poniekąd przypadkiem, bo za sprawą osoby którą poznałem, w zupełnie innej części Polski na piątej edycji Cieszanowskiego Rock festiwalu.Mam już na swoim koncie co prawda podobne historie, ale za każdym razem były to samotne próby... Tym razem chciałem zobaczyć jak wygląda tego typu zabawa w grupie ludzi, których można bez wątpienia nazwać pasjonatami.

Godzina 11:30 jesteśmy na miejscu


                                                                    miejsce kąpieli - fot. K. Wolski


Temperatura powietrza oscyluje gdzieś w okolicach zera stopni w skali Celsjiusza. Tafla wody pokryta jest cienką warstwą lodu już rozkruszonego w miejscu docelowej kąpieli.
Jak twierdzą doświadczone morsy, warunki tamtego dnia nie należały do najkorzystniejszych, a zdecydowanie przyjemniej jest gdy temperatura powietrza jest niższa od wody...
Godzina 11:45 pojawiają się ostatni uczestnicy wydarzenia i wszyscy zaczynają rozgrzewkę, Jak widać na poniższej fotografii, każdy do tematu podchodzi indywidualnie, a kibicuje nam i otuchy dodaje Alicja.

                                 
                                                            rozgrzewka - fot. K.Wolski


Godzina 11:55 – Ostry dostaje ostatnie wskazówki od bardziej doświadczonego kolegi, którego zadaniem było pilnowanie porządku tamtego dnia.

                            
                                    ostatnie wskazówki od Pana z wiosłem - fot. K.Wolski


Godzina 12:00 wchodzimy do wody, a cały rytuał odbywa się pod nadzorem Pana z drewnianym wiosłem.
Na początku bałem się w ogóle wychodzić żeby nie dostać w tył głowy ale potem wytłumaczono mi że wiosło jest jedynie rekwizytem służącym do przestraszenia nowicjuszy i ma charakter jedynie rozrywkowy.

                                 
                                                           jurajskie morsy - fot. K. Wolski


Po 3 minutach kąpieli wychodzę z wody za namową Pana z drewnianym wiosłem. Na początek wynik przyzwoity, a śrubowanie go tak na prawdę nie było moim celem tamtego dnia.
Całą zabawę uważam za bardzo udaną, a grupę zapoznanych ludzi za całkiem ciekawą, myślę że nie jest to moja ostatnia wizyta na Jurze



Tears of the dragon

Poniedziałek, 12 grudnia 2016 | dodano: 12.12.2016

Rozwścieczony i przyznam że też lekko rozgoryczony pasmem niepowodzeń, oraz nieudanymi wakacjami postanawiam zapisać się na imprezę coraz bardziej popularną ostatnimi czasy w Polsce.


Iron Dragon Kryspinów 2016 - dystans olimpijski. W dniu zapisu wszystko wydawało się oczywiste. 1,5Km pływania 40Km rowerem i 10 biegu teoretycznie miało nie być żadnym wyzwaniem.
Moje osobiste zdanie jest takie, że zdrowy, umiejący pływać człowiek, bez nadwagi nie powinien mieć żadnych problemów z pokonaniem powyższego dystansu, bez większych przygotowań. Opinia którą mi przekazano jakoby miało być inaczej, pochodząca nota bene od absolwenta Akademii wychowania fizycznego w Katowicach powinna być podstawą do odbierania takiej osobie uprawnień do pracy w szkołach.
31.08.2016 Godzina 21:00. Dzwonie do przyjaciela z zapytaniem czy pomoże mi w przygotowaniach, po uzyskaniu aprobaty dopełniam formalności i już na następny dzień po przeczytaniu regulaminu zaczynam się zastanawiać czy aby kolejna podjęta pod wpływem alkoholu decyzja jest aby na pewno słuszna. Dalsze wątpliwości pojawiły się po rozmowie z Panią z wypożyczalni pianek triathlonowych sugerująca, że zdobywanie doświadczenia na jakichkolwiek zawodach nie jest najlepszym pomysłem. Moim zdaniem jest to kolejna bzdura mająca na celu zniechęcenie ludzi do podejmowania wyzwań.

Fakt jest taki, że rzeczywiście nigdy przedtem nie pływałem w piance ani nawet nie miałem okazji mierzyć się z pływackim dystansem dłuższym niż 500m. No ale kurwa co z tego!? Wypróbowałem sprzęt w przeddzień zawodów i jedyna negatywna różnica jaką zauważyłem była taka że nogi unoszą się mimowolnie do góry co zdecydowanie utrudnia poruszanie się w wodzie stylem klasycznym – OK godzę się z tym. Zobaczymy co będzie na zawodach...

10.09.2016. Godzina 21:38. Dostaje krótką wiadomość tekstową od swojego trenera.

                                                             
                                                                   SMS od trenera - fot. K.Wolski

11.09.2016. Godzina 5:30. Niestety nie udaje mi się obudzić trenera. Początkowo miałem zamiar zrezygnować, ale nie pozwolił mi na to Pan Krzysztof Wolski – mój opiekun i wieloletni mentor, który towarzyszył mi i prowadził od dzieciństwa przez wszystkie zawody w których startowałem. Nie ma takich słów jakimi mógłbym tak naprawdę wyrazić wdzięczność za okazane wsparcie.
Dziękuję Ci Krzysiu. Jestem dumny z faktu posiadania tak wspaniałego przyjaciela jak Ty.

11.09.2016. Godzina 9:00. Jesteśmy na miejscu.
Był stres i niepewność bo czułem jakiś dyskomfort w lewym kolanie, chociaż teraz redagując niniejszy tekst, wydaje mi się że tym razem to tylko siedziało w mojej głowie – wkręciłem to sobie i tyle. Nieważne.

Pierwszą rzeczą, którą trzeba było zrobić po przyjeździe na miejsce zawodów to (poza rejestracją co jest jednak oczywiste) było przygotowanie strefy zmian.


                        
                                                                          fot. Strefa zmian

Godzina 11:30 odprawa przed igrzyskami- stres narasta. Organizator decyduje się wycofać obostrzenie stosowania pianki podczas pływania. Kątem oka spoglądam na swojego opiekuna i widzę ogromny spokój tak jakby chciał powiedzieć – spokojnie ostry, masz decyzje po swojej stronie. Kurwa fajnie, ale jest jeszcze inny problem... Zupełnie nie zrozumiałem trasy pływackiej a jeśli chodzi o rower i bieg to zapamiętałem tylko że mam do pokonania 4 i 2 pętle


                                      
                                                                        fot. Ostry przed startem

godzina 12:00 start – wyruszam gdzieś wraz z końcową częścią stawki. Na początku staram się żonglować stylami pływackimi. Nastawiony byłem co prawda na kraula ale po 2 uderzeniach piętą w nochala jednego z uczestników postanowiłem permanentnie przerzucić się na żabkę. Po 40 minutach wychodzę z wody, jako jeden z ostatnich docieram do strefy zmian tam tracę dodatkowe minuty i w efekcie chyba jako autsajder wyruszam na kolarski szlak.

Jedziemy, cały czas mam wrażenie że wyprzedzają mnie ciągle ci sami ludzie. Nie przejmuję się tym bo mam większe zmartwienia. Otóż zgubiłem rachubę i za bardzo nie wiem którą pętle już zaliczyłem i jak się do kurwy nędzy stąd w ogóle wyjeżdża. Po tym jak po raz 4 przejechałem Morawicę – pierwszą miejscowość jakiej tabliczkę ujrzałem po wystartowaniu doszło do mnie że najwyższy czas szukać wyjścia,

Po drodze uwagę moją zwróciło tak na prawdę jedno rozgałęzienie... Tam też zdecydowałem się skręcić, wraz z innym uczestnikiem igrzysk, a następnie szosa pokierowała nas już do strefy zmian.

Po zejściu z roweru, pomimo dosyć średniego bym powiedział tempa jakie zaproponowałem na trasie kolarskiej, czułem się jakbym miał na nogach betonowe pantofelki. Bieg z początku był bardzo niekomfortowy ale z każdym kilometrem było co raz lepiej, a nawet zdarzało mi się wyprzedzać inne osoby na trasie. Doskwierał 30 stopniowy upał ale zbawienne byłykurtyny wodne oraz dwa bufety w których podawano wodę oraz elektrolity.
Końcówka biegu to walka o każdą sekundę utraconą podczas poprzednich etapów zawodów. Na metę wbiegam z większą ilością sił, niż w którymkolwiek momencie tamtego dnia.

Po przeanalizowaniu na spokojnie wyników, okazało się że na trasie biegowej udało się wyprzedzić 27 zawodników co dało mi ostatecznie 200 lokatę. Słaby wynik, ale pierwszy start w zawodach tak złożonej i wymagającej pod względem taktycznym, fizycznym i organizacyjnym konkurencji, jaką jest triathlon zawsze wymagają wpłaty „frycowego”. Na uwagę zasługuje jednak walka o utrzymanie pozycji w 2 setce która toczyła się do ostatnich centymetrów.



Z Romkiem pod Jasną Górę

Poniedziałek, 12 grudnia 2016 | dodano: 12.12.2016

Wycieczka do Częstochowy realizowana była jako niskiej jakości zamiennik wyjazdu rowerem nad morze, którego ostatecznie nie udało mi się zorganizować. Brakło mi odwagi i charakteru. Po tej wyprawie okazało się że nie tylko...



Godzina 5:50 stawiam się w umówionym miejscu jako pierwszy - rozochocony chęcią odbycia próby generalnej przed samotną wyprawą nad Morze Bałtyckie. Na miejscu spotykam czekającego kierownika wyprawy – Pana Romka. Za mną przyjeżdżają Leszek, Czuprynka, Józef, Wójek Dzidek, Gelo i jeszcze zaspany R-Man.

Wyjeżdżamy do Częstochowy jakoś 10 minut po godzinie 6 spokojnym tempem kontrolowanym przez Romualda. Nikt nie szarżował i nikt nie pozostawał wyraźnie w tyle. Na trasie zdarzały się dyskusje na różne tematy społecznościowe świadczące o luźnym charakterze wycieczki.

                               
                                                       Mistrzów śniadanie - fot. J.Orlikowski

Ostry też dyskutował tyle, że z własnymi myślami w temacie zasadności przeprowadzania samotnej wyprawy nad Bałtyk. Na początkowym etapie wydawało się, że wszystko jest OK no bo co niby miało się kurwa po 50 km wydarzyć... Jednak już we Mstowie czułem delikatne mrowienie w prawej zewnętrznej części kolana tak jakby ktoś delikatnie próbował coś tam śrubokrętem wkręcać. Zlałem to no bo cóż niby miałem kurwa zrobić. Dojechaliśmy do tej jebanej Częstochowy a ból się powoli nasilał. Na Jasnej Górze mszy ogóle nie było słychać zresztą i tak bym tego nie słuchał...

                                    
                                                           U szczytu Jasnej Góry - fot. J.Orlikowski

godzina około 13:15 ruszamy z powrotem i czuje od samego początku dyskomfort w prawym kolenie. Przede mną około 70 km a ja już teraz mam ochotę pierdolnąć młotkiem najpierw w kolano a potem samemu sobie w łeb. Nie rozumiałem wtedy tego. Miałem w przeszłości wiele durnych pomysłów podczas wypraw o których można przeczytać na blogu ale nigdy przecież nie bolały mnie kolana.

Prawda jest taka że ledwo co dojechałem i bardzo się z tego cieszę, a dumą napawa mnie możliwość obcowania z ludźmi, którzy pasję z kolarstwem zaczęli w czasach kiedy możliwości sprzętowe były zupełnie ograniczone, ale to tyle jeśli chodzi o pozytywy w tym temacie...

Cała ta niby kurwa próba pokazała jak niewiele wiedziałem (i wiem) o sporcie który próbuję uprawiać. Nie mam pojęcia dlaczego występujące bóle w kolanach są tak silnie asymetryczne. Dalej tak na prawdę nie wiem jak to korygować i weryfikować...



Lords of the boards czyli debiut na stoku

  • Aktywność Taniec
Środa, 1 stycznia 2014 | dodano: 11.01.2014

Rzecz działa się w pierwszych dniach 2014 roku w wiosce Wierchomla położonej nie opodal miejscowości Piwniczna - Zdrój. Będąc szczerym to pierwsze chwile jakie spędziłem na górskim powietrzu w żaden sposób nie mogły znamionować tego abym kiedykolwiek mógł znaleźć się na szczycie góry z której zjazd możliwy był jedynie przy pomocy zbrojonej włóknami szklanymi polimerowej deski określanej przez sympatyków sportów zimowych jako „snowboard”. Debiut w tego typu dyscyplinie do której posiadany przeze mnie talent został kilkakrotnie podważony, przez przebywającą ze mną w Wierchomli grupę znajomych stawał się jednak z każdą ich kolejną docinką coraz bardziej realny. Pomimo, iż do wioski dotarłem już 30 grudnia to na stok udało mi się trafić dopiero w Nowym Roku z powodów o których nie chciałbym się tutaj rozpisywać, ale od początku…


                                      Ostry517 - Odpoczynek przed zbliżającym się wyzwaniem - fot. K.Orlikowska


Pierwszego stycznia roku 2014 wyspany wypoczęty i najedzony udaję się z grupą przyjaciół w kierunku narciarskiego stoku zahaczając po drodze o wypożyczalnie sprzętu zimowego, gdzie zaopatruję się w niezbędne zabawki. Są ze mną za równo inni debiutanci narciarstwa jak i doświadczeni wyjadacze dla których narty są mniej więcej tym, czym dla amerykańskich dzieciaków cukierki.


                                             Doświadczeni zawodnicy - fot. K.Orlikowska

Godzina 17:10 Nie bez problemów ale udaje nam się w końcu trafić do wyciągu którym dojeżdżamy na sam szczyt góry. Przy zejściu uciekając przed goniącą mnie ławką nie zauważam barierki mającej na celu zablokowanie dostępu do obsługi wyciągu. Niestety taranując barierkę wytracam prędkość przez co ułamek sekundy później sam zostaję staranowany ławką przez którą de facto uciekałem. Po otrzepaniu się ze śniegu idę w kierunku startu mijając po drodze leżących i duszących się ze śmiechu ludzi… Nie wiem co w tym śmiesznego było i skąd miałem niby kurwa wiedzieć w którą stronę uciekać. Nieważne. Sama trasa nie wyglądała na łatwą ponieważ jej nachylenie odbywało się względem dwóch prostopadłych do siebie płaszczyzn. Efektem tego był brak możliwości pełnego sterowania pojazdem.
                       
                                                        Nowicjusze - fot. K.Orlikowska

Godzina 17:45 Tak na prawdę to pomimo, iż dalej znajduje się gdzieś w okolicach miejsca z którego startowałem to nie można powiedzieć że idzie źle. Po prostu zamiast do przodu jechałem cały czas w bok w stronę lasu gdzie nie było ani śniegu ani żadnej trasy. Raz nawet uratowało mnie to przed trwałym rozstaniem z deską która nie wiedzieć czemu sama zaczęła jechać. Po trwającej jakieś kilkaset sekund gonitwie znalazłem sprzęt w tym samym oddzielającym trasę od lasu rowie, w którym ze 2 razy sam wylądowałem. Wtedy zadowolony z pierwszego tamtego wieczoru tak wyraźnego postępu w drodze do celu postanowiłem udać się na krótki odpoczynek.

Godzina 18:00...   Po 2 - 3 minutach leżenia na śniegu mija mnie pewna szyderczo uśmiechająca się Pani pytając czy przypadkiem nie potrzebuję pomocy. Wtedy właśnie wstaję po to żeby przejechać swoje pierwsze 10m na snowboardzie. Przed upadkiem ratuję się poprzez balans ciałem i wymachiwanie rękami przypominające trochę taniec odurzonej THC nastoletniej młodzieży bawiącej się na heavymetalowych koncertach. W moim przypadku nie budzi to jednak uznania wśród mijających mnie kolegów, koleżanek ani nawet znajomych obserwujących moje wzmagania z grawitacją z poziomu wyciągu. Nie zraża mnie to ani przez moment ponieważ już z oddali widzę kolorowe światełka które oznaczają koniec morderczej trasy. Wraz z ubiegającym czasem coraz śmielej zaczynam stosować a nawet udoskonalać opracowaną w trakcie jazdy technikę skrętu w prawo, jak się później dowiedziałem - błędną. Godzina 18.15 Na horyzoncie widzę już czekającego na mnie kolegę. Niestety ale mój oponent w plebiscycie na najlepszego debiutanta sportów zimowych czekał na mnie ponad 10 minut i na domiar złego oglądał mój upadek przed samą metą tuż przy płocie ograniczającym trasę który zakończył moja przygodę ze stokiem tamtego dnia. Co prawda miałem jeszcze siłę i nawet ochotę na kolejny zjazd ale niestety wyeliminowały mnie odmrożenia na palcach. Następnym razem zabiorę rękawiczki...



Dożynki w Częstochowie

  • DST 145.00km
  • Czas 09:00
  • VAVG 16.11km/h
  • Sprzęt składak szosowy
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 14 października 2012 | dodano: 14.10.2012

2 wrzesień za oknem jeszcze szaro, a dzień właściwie dopiero się zaczyna…
O nieludzkiej jak dla mnie porze słyszę melodię nastawionego PRZEZE MNIE SAMEGO budzika.
Jakieś kilkadziesiąt sekund potrzebowałem żeby dojść do wniosku że to już 5.30 i niestety ale akurat tym razem godzina ta nie miała zbyt wiele wspólnego z rockowymi przebojami popularnymi w latach dziewięćdziesiątych... 



Parę minut później dostaję telefon od kolegi chcącego się upewnić czy aby na pewno wstałem. Tym razem spóźnienia już nie wchodziły w grę bo po raz pierwszy nie jechałem sam. 6:00 zbiórka w umówionym wcześniej miejscu, pojawiają się kolejni uczestnicy wyprawy.


fot. J.Madej


Tych państwa powyżej nie połączył żaden sportowy klub, żadne ugrupowanie polityczne, wiek, ani nawet często niestety powiązana z nim ilość włosów na głowie, bo mówiąc nawiasem proszę zauważyć, że gdyby ktoś prowadził tego typu statystyki mogłoby z nich wynikać, że kolejny raz znajduję się na końcu stawki.

Miłość narodu do szosy jak pokazuje załączony obrazek wyraźnie wzrasta. Smutkiem napawa jednak fakt, iż wciąż zbyt mało jej wśród najmłodszych adeptów dwóch napędzanych pedałami kółek.

Godzina 6:20 dołącza Pan Józef – ostatni uczestnik wyprawy i tym samym możemy już wszyscy w komplecie wyruszyć na trasę. Mgła, która towarzyszyła nam od samego początku w zasadzie chyba nikomu nie doskwierała. Z każdą minutą widoczność wzrastała i nawet stawało się co raz cieplej.

Godzina 8:30 ujrzawszy zaparkowaną, asekurującą nas przyczepkę i zwalniających kolegów, zorientowałem się że to już nasz pierwszy postój. Krótki – może jakieś 20 minut. Duży kubek kawy z R-man'em stawia mnie zaspanego na nogi, możemy ruszać dalej.

Właściwie to z chwilą naszego odjazdu ze Świętej Anny zaczynało się robić coraz bardziej ciekawie. Wyraźnie pobudzeni młodzi entuzjaści szosy na czele z Mariuszem „Tosią” Kowalczewskim – przyszłym kulturystą na co dzień trenującym sztuki walki, lecz tym razem próbującym swoich sił w sportach wytrzymałościowych zaczęli start od organizacji ucieczki. 4 kilometry do następnego postoju Kowalczewski zaczyna dyktować tempo i tym samym daje wyraźny sygnał do ataku. Formułuje się grupa 3 uciekinierów, a przoduje im właśnie ten widoczny na zdjęciu chłopiec...


fot. T.Ostrowski


Do kolejnego postoju pierwsi dojeżdżają ja i wspomniany wcześniej Tosia (kolejność przypadkowa). Chwile po nas dojeżdża R-man i wyraźnie niezadowolony z naszego wyczynu Pan Romek. Odpoczynek nie trwał długo. Po krótkiej ale treściwej reprymendzie jaką dostaliśmy w trakcie jego trwania wszyscy tym razem w zwartej grupie ruszyliśmy do następnego przystanku jakim była już sama Częstochowa.

Godzina 10:00 jesteśmy na miejscu i możemy udać się na zasłużony odpoczynek. Czas wolny jedni wykorzystywali na sen, inni na oglądanie zaparkowanych przy alejach NMP maszyn rolniczych a jeszcze inni postanowili wziąć udział w dożynkowej mszy św. na Jasnej Górze.


fot. M.Kowalczewski - odpoczywający R-Man


Godzina 12:30 msza św. się kończy - chyba każdy był już nią troszeczkę znużony. Pan Romek podejmuje decyzję o naszym wyjeździe i tym samym wszyscy włącznie z bezskutecznie namawianym do dezercji Panem Józkiem udajemy się w podróż powrotną.

Godzina 15:47 tóż za Gidlami (woj. Łódzkie) Grzegorz „Gelo” Murznowski łapie kapcia.


fot. T.Ostrowski


Jakieś 7 minut trwała wymiana uszkodzonej dętki. Po tym incydencie tępo wyraźnie jednak wzrasta – chyba każdy już gdzieś w podświadomości czuje bliskość rodzinnych stron.
Godzina tym razem już nawet nie pamiętam która, z resztą nie ma to większego znaczenia. Niespodziewanie dla nas peleton zaczyna się nagle rozciągać a na jego czele staje… nie kto inny jak Romek. Z każdą minutą wzrasta dystans dzielący uciekiniera, a resztę grupy. Zaniepokojony zaistniałą sytuacją Tosia również tym razem staje na czele buntujących się przeciwko na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło odgórnie i bezpodstawnie narzuconym porządkiem zdarzeń. Nic bardziej mylnego. Pomimo sprawnie zorganizowanego pościgu niestety nie udaje się nam dogonić Romka. Brak wstydu ambicji i honoru, daliśmy się podejść jak nowicjisze - tak sytuacje na bierząco komentował poproszony o anonimowość kolega - ale k... po raz ostatni - dodaje Kowalczewski. Godzina 17.25 Pierwszy w umówionym wcześniej miejscu symbolizującym metę pojawia się rozpędzony jak tsunami (jap. 津波) Romuald, a za nim my… Tosia, Ja i prawdopodobnie byłby z nami również R-Man gdyby nie fakt iż zamiast do mety postanowił pojechać do sklepu po słodycze. Dojeżdżają również następni uczestnicy wyprawy, a wraz z Nimi Pan Józek – w mojej opini obok swojego brata największy wygrany tamtego dnia. Na miejscu okazało się że nikt z nas nie zoriętował się nawet, że w połowie drogi powrotnej zostaliśmy bez asekurującej nas przyczepki


fot. T.Ostrowski


fot. Google Maps - trasa



Rajd PK 2012

  • DST 210.00km
  • Czas 13:00
  • VAVG 16.15km/h
  • Sprzęt składak szosowy
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 3 maja 2012 | dodano: 03.06.2012

3 maja roku 2016, niecałe 9 tygodni po złamaniu kości strzałkowej zdecydowałem się odbyć podróż rowerem z Włoszczowy do miejscowości Łabowa – wioski położonej w Beskidzie Sądeckim, w której odbywała się 50 edycja Rajdu Politechniki Krakowskiej. Miała być to moja pierwsza wyprawa powyżej 200 km. Po kontuzji nie odczuwałem już żadnego bólu, a rower zdawał się być idealną metodą na dojście do formy. Tak też powiedział lekarz, chociaż nie wiem czy akurat w tamtym momencie był on świadomy jakie konsekwencje poniosą za sobą powyższe słowa :)

Tak po prawdzie pisząc, to od początku wiedziałem że to zły pomysł i pewnie bym nawet nie pojechał, jednak po wysłuchaniu kilku złośliwych komentarzy i docinek ze strony znajomych zdecydowałem inaczej... Pobudka o 6.30 potem lekkie śniadanie (8 jaj, mięso z kurczaka, torebka ryżu) szybkie przygotowania i punkt 8:00 jestem już na trasie. Na początku wcale nie było ciekawie... Szybko we znaki zaczęły wdawać się wszystkie zaniechania organizacyjne. Doskwierał zbyt ciężki plecak (zapakowałem flaszki z wodą bo się bałem że sklepy zamknięte będą - hahhahaha w Polsce sklepy zamknięte w święto narodowe - dobry żart i ogromna naiwność z mojej strony), niedopasowane siodełko i glany na nogach – tu akurat proszę się nie śmiać, bo to autorski pomysł, który miał na celu uniemożliwienie odnowienia kontuzji stawu skokowego i odciążenie kości strzałkowej. Poza tym na rajdzie miał odbyć się koncert zespołu Hunter, a jak tu iść na koncert metalowy bez glanów?!? Zupełnie inną sprawą był jednak fakt, iż z lenistwa nie wymieniałem po zimie żadnej dętki i po jakiś 10 km już dostałem wpi...ol. Na całe szczęście zaopatrzyłem się na wypadek tego typu awarii i po szybkiej wymianie uszkodzonej gumy z nadziejami na końcowy sukces i bezpieczną podróż wyruszyłem w dalszą trasę.


         
                                                    przygotowania - fot. T.Ostrowski


Godzina 11.30 dostaje telefon od znajomego z zapytaniem jak mi się jedzie, przy okazji dowiadując się gdzie w ogóle jestem. 30 minut po godzinie 12 dojeżdżam już do Kazimierzy Wielkiej. Tam też zadowolony z czasu w jakim udało mi się przejechać 90 km spożywam swoje drugie śniadanie. 4 banany z kefirem i bułką najwyraźniej mnie jednak uśpiły... Po wyjeździe z Kazimierzy było znacznie słabiej. 30 stopniowy upał wdawał się we znaki, a teren z każdym centymetrem stawał się coraz bardziej górzysty. Około pięć godzin później kolejny przystanek – Okocim Brzesko. Tempo mi wyraźnie zaczęło siadać i powoli jasnym jak produkowany w tej miejscowości trunek stawało się, że nie dojadę do celu przed zapadnięciem zmroku. Nie zraziło mnie to jednak jakoś znacznie, bo ważniejsze było dla mnie wrażenie, że fizycznie czułem się poprawnie, a glany choć ciążyły lekko to jednak skutecznie całą drogę unieruchamiały kontuzjowany niedawno staw tak, że w ogóle zapomniałem, że coś mnie kiedykolwiek tam bolało, Niemniej jednak musiałem się na najbliższej stacji benzynowej zaopatrzyć w latarkę, póki była jeszcze taka ewentualność. W drodze do Nowego Sącza spore wrażenie robiły malownicze szosowe serpentyny i zakola Dunajca...


                                 
                                                             Dunajec - fot. T.Ostrowski


Tylko zwiedzając jednośladem górskie szosy można tak na prawdę zrozumieć po co ten cały wysiłek... Nie była to jednak pora na jakieś długie dywagowanie na temat górskiego krajobrazu, bo czas mnie gonił, a chciałem jeszcze tego samego dnia dojechać na miejsce, na koncert Huntera. Mocy już zaczynało brakować, ale pomagało systematyczne nawadnianie, oraz częste, małe, choć treściwe posiłki.
Do Nowego Sącza dojechałem jeszcze przed zmierzchem, około godziny 20.00.


                                 
                                                       Ostry w Nowym Sączu - fot. T.Ostrowski


Tu pojawił się też problem bo bez mapy trochę w ciemno szukałem w zasadzie podejrzewam nieistniejących drogowskazów na Łabową. Z prośbą o pomoc zwróciłem się do okolicznych mieszkańców, którzy pokierowali mnie do celu.
21.30 przed moimi oczami ukazuje się znak który marzyłem zobaczyć od kilkunastu godzin.


                                 
                                                             cel wyprawy - fot. T.Ostrowski


Radość z osiągniętego celu nieco zmąciła informacja kolegi który oznajmił, że niestety po pijaku zalał mi bluzę i śpiwór wodą. Na rajdzie długo już nie byłem, a koncert... okazało się, że miał miejsce gdzieś na jakimś innym polu, gdzie rozłożona była scena. Darowałem sobie, trzeba byłoby jeszcze jakieś 500 metrów przejść. Już nie miałem na to ochoty i jakoś jeszcze przed północą położyłem się spać do samochodu trzęsąc się z zimna jak galareta...
Następnego dnia powrót pociągiem do domu. Zmęczony ale zadowolony. Nawet pomimo, iż dotarłem o własnych przecież siłach do celu to i tak część ludzi nazwała mnie pojebańcem. Ja jednak myślę że było warto, chociażby dla takich właśnie komentarzy. Dziękuję!


                                                
                                                                    trasa - fot. Google Maps  


Podsumowanie:

Przejechane: 210 km w czasie około 13 godzin.

Zjedzone: 8 jaj gotowanych, torebka ryżu, mięso z kurczaka, 8 bananów, 2kefiry, 1 baton lion, kilka bułek, kostka twarogu, 2 hamburgery z grilla z chlebem.

Wypite: Około 6l wody i 2l napojów określanych przez producentów jako izotoniczne 




Retrospekcja po latach...

  • Aktywność Bieganie
Sobota, 14 maja 2011 | dodano: 09.01.2017

14 maja 2011, znany świętokrzyski kurort Sielpia. To właśnie w tym miejscu miała odbyć się moja egzekucja na pełnym dystansie maratońskim. Celowo użyłem słowo „egzekucja” ponieważ styl życia jaki w tamtym okresie prezentowałem, był zdecydowanie daleki od sportowego. VI CROSS MARATON w Sielpi miał być jedynie wykonaniem wyroku jaki sam na siebie podpisałem.

Witaj, mam na imię Tomek, z zawodu jestem inżynierem, a z zamiłowania... tak na prawdę to ciężko jednoznacznie określić, a niniejszą relację piszę z perspektywy 5 lat jakie upłynęły od opisywanego zdarzenia, które zapoczątkowało moją przygodę ze sportami wytrzymałościowymi.
Biegam co prawda od dziecka, ale nigdy nie byłem wybitny w tym co robię. Będąc szczerym to muszę przyznać, że VI CROSS MARATON w Sielpi, nie był moją pierwszą próbą uczestnictwa w zawodach na dystansie maratońskim. Rok wcześniej przygotowywałem się do Cracovia Maraton. Trening połączony z brakiem jakiegokolwiek planu doprowadził jedynie do przetrenowania, bólu kolan, które uniemożliwiły start.
Tym razem byłem odrobinę mądrzejszy i treningi ograniczyłem jedynie do chodzenia po piwo do Studentmarketu.

Godzina 7:30 jesteśmy na miejscu i Ostry rozpoczyna delikatną rozgrzewkę




Na trasę wyruszamy o godzinie 9:00. Do pokonania 3 pętle w terenie o długości około 14km. Pierwsza z nich ku mojemu zaskoczeniu idzie nadzwyczaj łatwo i mam nawet wrażenie że czuję się lepiej niż kiedykolwiek. Bardzo podoba mi się sceneria w jakiej rozgrywane są zawody, bieganie po lesie, inni ludzie, brakowało tylko dzikich zwierząt, ale i tak super - nie miałem tego na co dzień.
Godzina 12:00 ostry rozpoczyna zmagania z drugą pętlą zawodów. Miałem już wtedy obczajone wszystkie punkty żywieniowe i wodopoje. Wydawało się wtedy, że ukończenie zawodów w czasie poniżej 4 godzin jest realne, ale okazało się być to czymś w rodzaju złudzenia. Około 30 kilometra następuje kryzys fizjologiczny i Ostry ma problem...
Tak naprawdę ze wszystkim, bo posłuszeństwa zaczyna odmawiać cały kurwa organizm, a ból związany z kontuzjami z przeszłości zaczyna atakować z kilkukrotnie większą siłą niż zazwyczaj. Prawdę mówiąc nie wiedziałem co się dzieje i nie rozumiałem tego. Biegłem po to by się zatrzymać, rozciągnąć betonowe nóżki i brnąć dalej,,, tylko kurwa gdzie?!
Straciłem nawet orientacje w terenie, bo nie widziałem nikogo ani przede mną ani za mną. Trasa była jednak na tyle dobrze oznakowana że się nie pogubiłem. Uważać trzeba było tylko na wszystko to co wystawało z ziemi, tu pomagało doświadczenie zdobyte podczas studiów i powrotów z imprez. Wstyd i żenada, ale tak to musiało wtedy wyglądać, dobrze że nikt tego nie rejestrował...
Około 37 kilometra kryzys zaczyna powoli mijać. Ostry zaczyna z powrotem wierzyć, tym razem już nie w żaden wynik ale możliwość ukończenia tych zawodów w ogóle. Nogi co prawda dalej zachowywały się jakby były wykonane z betonu, ale w główce się coś chyba jednak przestawiło. Z każdym kolejnym kilometrem było jeszcze lepiej.

Zawody ukończyłem na przyzwoitym 90 miejscu z czasem 4:24:43

Po ukończeniu były oczywiście plany kolejnych startów, budowy formy, uzyskiwania co raz lepszych wyników. Wszystko spłonęło na panewce, bo los zdecydował inaczej... a może to po prostu brak charakteru...