Myślenie procesowe, a zwinne podejście do życia, treningów i startów. Podsumowanie 2018
-
Sprzęt Cannondale Caad4
-
Aktywność Jazda na rowerze
2018 to rok, który miał być
powrotem do startów w zawodach, z nastawieniem może nie na wynik w
którychkolwiek z nich, bo do tego
potrzebny byłby trening, ale przynajmniej na miejsca w środku stawki. Wszystko
potoczyło się poniekąd zgodnie z szerokimi przedsezonowymi założeniami, ale
zaskoczyły szczegóły.
#1. Wyścigi
na trenażerze
20.11.2018 postanawiam wziąć udział
w zawodach mających odbyć się na zasadach Elite Race
2018, największego w Polsce wyścigu na trenażerach.
O imprezie dowiedziałem się zbyt późno by podjąć jakiekolwiek działania przygotowawcze. Poprosiłem Dawida o wsparcie podczas startu. Była to dobra decyzja. Wykonanie tylko nieco gorsze bo uzyskałem ostatni kurwa wynik... No i nie ma co się tu więcej rozpisywać.
#2. 10
bieg częstochowski
Zawody biegowe na dystansie 10Km
nie mogły być wyzwaniem samym w sobie, dlatego potrzebna była walka o czas,
który nie byłby powodem do wstydu wśród znajomych. 7.04.2018 – początek
kwietnia to idealny czas na zrobienie dobrego wyniku. Zawody poprzedziłem
służbowym wylotem do Bretanii, gdzie obiecałem kolegom walkę.
Trasa zawodów składała się z 2
pętli przebiegających przez centrum Częstochowy. Pogoda idealna do rywalizacji,
a było z kim, gdyż na starcie pojawiło się ponad 1,2 tys. amatorów biegów
ulicznych.
Godzina 14:00. Postanawiam
rozpocząć mocno i staram się utrzymywać tempo przez kolejne kilometry.
Chyba trochę na przekór realnym możliwością organizmu, bo jestem
systematycznie wyprzedzany przez kolejnych uczestników zawodów. Nadrabiam
trochę na podbiegach ale bardziej siłą woli niż organizmu, który słabnie
wyraźnie. Na 7 kilometrze spotykam R-Mana który doradza mi abym przyśpieszył co
też czynię ostatecznie kończąc zawody na 536 miejscu z wynikiem 00:48:09. Gorzej niż 3 lata temu (00:46:38), a
przebieg zawodów jednak całkiem inny. Chcąc poprawić wynik zacząłem mocno co
odbiło się brakiem siły w końcówce, nie było z czego zrobić jakiegokolwiek
lepszego rezultatu. Po zawodach masarz odpoczynek, oraz regeneracja.
#3. Duathlon
Blachownia Elementar series
29.07.2018 Miała być rozgrzewka przed
prawdziwym wyzwaniem, a była kolejny raz walka o przetrwanie. Czemu tak się
akurat stało tego nie wiem ale zawody przypomniały mi rok 2003 i gminne ściganie
się w biegach przełajowych kiedy to trener Dariusz Dąbrowski postanowił
wystawić 2 składy i ubrać wszystko w niebieskie koszulki o 2 różnych odcieniach. W tamtym okresie
szkoła po prostu nie miała innych strojów, ale problemem dla mnie było to że
chcąc przekazać pałeczkę koledze niestety zamiast ludzi widziałem kolorowe
plamy. Wybrałem słusznie niebieską, ale właśnie niestety ten niewłaściwy odcień. Dalszej
części historii już nie pamiętam bo chyba na moment straciłem przytomność. W
Blachowni świadomość funkcjonowała, ale jedyne co podpowiadała to ukończenie
zawodów za wszelką cenę. Zaczęliśmy nietypowo jak na triathlon bo 5
kilometrowym… biegiem, gdyż organizator ze względu na sinice zdecydował się
zmienić formułę rozgrywek. Pierwszy bieg poszedł OK, następnie rower też nie
zwiastował tego co nastąpi na kolejnych 10 Km. Było gorzej niż chujowo,
zawody kończyłem niemalże osamotniony i nawet chciałem po raz pierwszy w życiu
przerzucić się na marsz. Przed totalną kompromitacją uratował mnie jeden z
uczestników, który po ukończonej rywalizacji postanowił kibicowaniem zmotywować
nas do godnego ukończenia starcia z siłami organizmu. To jest właśnie piękno
rywalizacji w tym sporcie i rzecz która daje siłę oraz motywację na kolejne
starty. Postanowiłem wtedy dobiec na oparach do mety i niezależnie od uzyskanego rezultatu z dumą
przyjąć medal.
Miejsce 150 na 162 sklasyfikowanych,
a startujących 193 zawodników. Czas 03:04:39.Takie starty też się zdarzają.
Trzeba wyciągnąć wnioski i iść do przodu obraną już dawno temu ścieżką... I tyle,
tylko co będzie za 2 tygodnie?
#4. Wolsztyn PolskaMan
2018, dystans średni (½ IM)
Przyznam, że przed startem
żałowałem takiego, a nie innego doboru dystansu. Decyzje już jednak zapadły
dawno temu i pomimo kilku przyjacielskich niby porad znajomych abym nie
startował, postanowiłem podnieść rękawicę, którą sam sobie pół roku wcześniej
rzuciłem. Nie było to wszystko takie jednoznaczne, bo na ostatni moment
pojawiły się problemy z autem i ekipą, która miała mnie wspomagać
organizacyjnie.
Różne myśli do głowy przychodzą,
gdy nawet niemiecki samochód (zwany dalej szerszeniem) odmawia posłuszeństwa, a
ludzie którzy obiecali pomoc na kilkanaście godzin przed wyjazdem się wysypują.
Formy też nie ma bo być nie może. Nie było treningów.
Z pomocą przychodzi Damian DeMasta,
który w Poradniku Wyższego Wyjebania na pytanie ”co zrobić?” odpowiada jasno i
przejrzyście „wszystko co się kurwa da” czy jakoś tak, a więc:
- ratowaniem szerszenia zajmuje się
kolejny raz Tomek Nowak,
- pomocą organizacyjno-merytoryczną
przed i po zawodach kolejny raz Pan Krzysztof Wolski,
- Modlitwa, medytacja, mindfulness
W tamtym momencie chodziło przede
wszystkim o to, by eliminując po kolei wspomniane na początku tekstu zakłócenia
doprowadzić do sytuacji polegającej na tym, że staję zdrowy na starcie zawodów,
które wciąż marzę ukończyć. To miałby być najcięższy kamień, po uniesieniu
którego zyskując świadomość wykonania planu minimum, miałem rozpocząć walkę o
pełną stawkę…
Sobota godzina 12:00 wyruszam do
Wolsztyna! Szerszeń tak jakby nie dostawał powietrza do płuc… Nie działa to
wszystko jak należy i nawet nie mam pewności czy dojadę na miejsce. Tomek Nowak
udziela jednak pozwolenia na dalszą jazdę. Jadę przez Łódź i tam zabieram Pana
Krzysztofa Wolskiego, następnie wyciągam portfel z pieniędzmi, by móc
kontynuować podróż trasą A2. Niestety, jestem lekko spóźniony, a zależy nam na
tym aby uczestniczyć w odprawie przedstartowej, stąd takie a nie inne
posunięcie taktyczne. Po dotarciu do Wolsztyna razem z Panem Krzysztofem
udajemy się na odprawę przedstartową. Trasa wydaje się nie być skomplikowana, a
regulamin jasny. Start w niedziele o 9:00, tylko dystans średni. Taktyka standardowa,
trzymać się limitów czasowych i grupy. Nic więcej.
Po zostawieniu roweru w strefie
zmian udaje się z na nocleg. Napotykam kolejne problemy bo nawigacja nie widzi
zadanej lokalizacji i czas dotarcia na miejsce spoczynku i regeneracji niepotrzebnie
się wydłuża. 21:15 dojeżdżamy na miejsce noclegowe. Okazuje się że wynajęte
pokoje w hotelu nie są jak mi się wydawało cichą przystanią na wiosce tylko
pokojami gościnnymi w domu weselnym i takowe w tamtym dniu właśnie się odbywało.
Nie ma wyjścia, godzimy się na to, kwaterujemy, przygotowujemy rzeczy na
rozgrzewkę, start, strefę zmian i wykorzystujemy chwile ciszy związaną z
oczepinami na pójście spać. W międzyczasie dostaję telefon od Dyla z
potwierdzeniem słuszności obranego rozwiązania. „Ostry potrafi spać w każdych
warunkach” i to jest kurwa właśnie ta chwila, kiedy powinien zaczerpnąćrealne profity wynikające z tych
ponadprzeciętnych zdolności. Pomogło jeszcze piwo – pomysł trenera Krzysztofa Wolskiego.
Niedziela, pobudka 7:00,
energetyczne śniadanie, wsiadamy do samochodu by skompletować strefę zmian,
następnie na miejsce startu. Tam zaplanowane było 40 minut rozgrzewki. W końcu
pamiętne 3… 2… 1… (w umyśle spokój bo plan minimum wykonany) i start, nie tak
spektakularny bo dystanse są podzielone na konkretne pory dnia i nie ma nas tak
dużo. Pływanie przebiega zgodnie z planem. W wodzie pełna swoboda. Trasa łatwa,
zaczynam po raz pierwszy od kilku dni odczuwać radość i spokój. Po około
godzinie wychodzę z wody i biegnę boso jakieś 700m do strefy zmian. Nie mam
butów rowerowych. Postanowiłem już wcześniej pojechać na platformach ze względu
na ból kolan niewiadomego pochodzenia, oraz na to, że nie walczę o czas, a o
ukończenie igrzysk w ogóle. Trasę rowerową kontroluję ze stoperem. Do pokonania
3 pętle w czasie 3.5h co oznacza godzinęz hakiem na każdą pętlę. Tak też staram się jechać, po to by zachować
siły na bieg. Udaje się przejechać trasę blisko limitu czasowego, jeszcze nie
ma euforii, czeka mnie przecież półmaraton. Zaczynam więc asekuracyjnie. Z
biegiem czasu jednak nabieram pewności siebie i pomimo bólu przyśpieszam ze
szczerym uśmiechem na ustach przypominającym trochę wyraz twarzy dziecka, które właśnie
coś zepsuło. O to właśnie chodziło Świadomość bliskości spełnienia jednego z
największych marzeń przyćmiewa wszystko, a dodatkowo jebnięcia dodaje oprawa
zawodów, ludzie którzy kibicują, muzyka w tle i ta myśl o bliskości celu w
który wierzyli tylko nieliczni. Ostatnie metry to rywalizacja z innym
uczestnikiem zawodów, chyba z krótszego dystansu bo szybciej biegł skurwysyn i
niestety przegrywam ale, nie ma to większego znaczenia. Czas 7.10.43 nie budzi
respektu, ale nie o czas chodziło. Ogromne szczęście płonęło we mnie w tamtym
momencie i nawet teraz w trakcie pisania niniejszego tekstu. Czas, forma, wynik
to wszystko jest do poprawienia, bo przecież to dopiero początek.
#5. Nie
mówię szeptem gdy pytasz skąd jestem. I Częstochowski bieg niepodległości.
11.11.2018. Częstochowa plac
parkingowy galerii jurajskiej – tu parkuję szerszenia załadowanego akcesoriami
do biegania. Nie chodzi bynajmniej o zakupy lecz o poprawę wyniku jaki
osiągnąłem 6 miesięcy temu na dystansie 10Km. Kolejna z nieplanowanych przed sezonem inicjatyw.
Bieg niepodległości po raz pierwszy
organizowany przez fundacje jest lepiej,
to doskonała okazja ku temu, by spełnić wyżej wymienione. Warunki atmosferyczne
tamtego dnia zdecydowanie sprzyjają. Wynik do pobicia to 00:48:09.
Zaczynam podobnie jak 3 lata temu
na biegu Częstochowskim mocno z tyłu i pierwsze kilkaset metrów traktuje
jeszcze rozgrzewkowo. Po przebiegnięciu około kilometra przyśpieszam i tą
tendencję utrzymuję do samego końca. Podbudowany wyprzedzaniem innych staram
się dawać z siebie jeszcze więcej co daje ostatecznie wynik 00:46:27 i 142
miejsce w stawce. Nieźle, a będzie jeszcze lepiej.
Po biegu posiłek regeneracyjny,
kawa oraz banan zielony – zdrowszy, o czym dowiaduję się w owym dniu. Wieczorem
postanawiam jeszcze odwiedzić pływalnie, bo nie samym bieganiem człowiek żyje.
Myślenie
procesowe a zwinne podejście do życia, treningów i startów.
Rok 2018 jest pierwszym, gdzie nie
wszystkie, ale zdecydowanie najważniejsze z opisanych powyżej rzeczy zostały
zaplanowane.
Nie chodzi jednak tylko o starty w
zawodach. Pierwsze 2 kwartały roku zarezerwowane były na studia podyplomowe z
zakresu zarządzania projektami, gdzie założona została też możliwość łączenia
treningów z nauką. Przerosło mnie to zdecydowanie o czym za moment. Trzeci
kwartał to starty w zawodach w Blachowni, oraz Wolsztynie plus przygotowania z
tym związane. Ostatni to nagrania pierwszej płyty długogrającej zespołu
SYNAISTHESIS którego kiedyś przypadkowo stałem się frontmanem.
Zakres studiów okazał się być dużo
bardziej obszerny niż przewidywałem i jasnym stało się, że czasu na trenowanie
nie ma wcale. Dowiedziałem się jednak w tamtym okresie więcej o metodykach
zarządzania projektami stosowanych w różnych gałęziach przemysłu. Tu i teraz nie
wchodząc głęboko w szczegóły wyróżniłbym 2 podejścia:
-
procesowe, gdzie cel który chcemy osiągnąć jest znany, a droga do uzyskania
na tyle przejrzysta, że możliwe jest jej zaplanowanie na przestrzeni skończonego
czasu poprzez jego podział na określone etapy.
-
zwinne, gdzie sami do końca nie wiemy co chcemy uzyskać. Tyczyć się
to może sportu, dla którego chcemy się poświęcić, profesji, którą chcemy
wykonywać, wszelkich produktów końcowych projektów, które nie są wyraźnie określone.
Myślenie procesowe, zakłada budowę
precyzyjnych harmonogramów działań posiadających pewne tolerancje i zapasy
czasowe uodparniające dany projekt bądź inicjatywę na zakłócenia, których w
życiu pojawia się wiele. Niezbędna jest jednak dbałość o realizację
nakreślonych aktywności w założonych ramach czasowych po to by dowieźć rezultaty
na ten najważniejszy moment – w naszym przypadku byłby to dzień zawodów. W przygotowaniu formy pod zawody
myślenie zwinne raczej nie ma zastosowania.
Reprezentująca podejście zwinne metodyka
Scrum, została opracowana w roku 1995 przez Kena Schwabera, który sformalizował
jej definicję na potrzeby produkcyjne oprogramowań informatycznych. Zakłada ona
tworzenie działającego softwear’u, przez samoorganizujące się zespoły
deweloperskie w ramach 2-3 tygodniowych sprintów, tak aby klient oraz kierownik
projektu dostawali iteracyjnie szerokie dane do podejmowania decyzji o dalszym
kierunku rozwoju projektu, a finalnie jego produkcie końcowym. Przypomina to
trochę czas kiedy w Polsce pierwszym duzym projektem typu talent show był festiwal młodych zespołów w Jarocinie,
gdzie nie było eliminacji, przesłuchań, informacji z zachodu, które mówiłyby o
tym jak ma wyglądać muzyka, oraz organizacja imprezy masowej. Były za to
ugrupowania anarchistyczne działające na rzecz tego w co wierzono pod wpływem
inspiracji utopijnymi, ale jakże pięknymi ideami. Takie były czasy. Inicjatywa
po latach świetności upadła tak jak moim zdaniem również punk rock, który w
tamtym okresie był jednak zjawiskiem osobliwym na skalę światową. Inspirację
można i zdecydowanie warto czerpać po dziś dzień co moim zdaniem nieświadomie, ale z
powodzeniem zrobił Pan Ken Schwaber.
Gdyby chcieć jednak odpowiedzieć na
samonasuwające się pytanie „a co to ma
kurwa niby z triathlonem wspólnego?” należałoby się cofnąć 3 lata wstecz,
kiedy to pierwszy raz w życiu podjąłem decyzję o starcie. W tamtym okresie
wiedziałem tylko tyle, że potrzebuję wyzwania, czegoś co nastawi mnie pozytywnie
do samego siebie na następne dni, miesiące, może lata…
Nikt z nas tak na prawdę nie wie od
urodzenia tego co chce w życiu robić i dlaczego. Wiedzę tą uzyskujemy dopiero
na bazie doświadczeń związanych z podejmowanymi inicjatywami, prowadzonymi
projektami i wszystkim tym, co w momencie realizacji jest nam nieznane.
Kreowanie i realizowanie koncepcji z różnych dziedzin życia jest kwintesencją
zwinnego podejścia do życia, które w połączeniu z odpowiednimi decyzjami i
podejściem procesowym ma szansę wywindować nas na szczyt naszych indywidualnych
możliwości i marzeń, których nie boimy się posiadać.
Ze świąteczną wizytą...
-
Aktywność Pływanie
26 grudnia 2016 roku
postanowiłem złożyć wizytę jurajskiej grupie morsów o istnieniu
której dowiedziałem się poniekąd przypadkiem, bo za sprawą osoby
którą poznałem, w zupełnie innej części Polski na piątej
edycji Cieszanowskiego Rock festiwalu.Mam
już na swoim koncie co prawda podobne historie, ale za każdym razem
były to samotne próby... Tym razem chciałem zobaczyć jak wygląda
tego typu zabawa w grupie ludzi, których można bez wątpienia
nazwać pasjonatami.
Godzina
11:30 jesteśmy na miejscu
miejsce kąpieli - fot. K. Wolski
Temperatura
powietrza oscyluje gdzieś w okolicach zera stopni w skali
Celsjiusza. Tafla wody pokryta jest cienką warstwą lodu już
rozkruszonego w miejscu docelowej kąpieli.
Jak
twierdzą doświadczone morsy, warunki tamtego dnia nie należały do
najkorzystniejszych, a zdecydowanie przyjemniej jest gdy temperatura
powietrza jest niższa od wody...
Godzina
11:45 pojawiają się ostatni uczestnicy wydarzenia i wszyscy
zaczynają rozgrzewkę, Jak widać na poniższej fotografii, każdy
do tematu podchodzi indywidualnie, a kibicuje nam i otuchy dodaje
Alicja.
rozgrzewka - fot. K.Wolski
Godzina 11:55 – Ostry
dostaje ostatnie wskazówki od bardziej doświadczonego kolegi,
którego zadaniem było pilnowanie porządku tamtego dnia.
ostatnie wskazówki od Pana z wiosłem - fot. K.Wolski
Godzina 12:00 wchodzimy do
wody, a cały rytuał odbywa się pod nadzorem Pana z drewnianym
wiosłem.
Na początku bałem się w
ogóle wychodzić żeby nie dostać w tył głowy ale potem
wytłumaczono mi że wiosło jest jedynie rekwizytem służącym do
przestraszenia nowicjuszy i ma charakter jedynie rozrywkowy.
jurajskie morsy - fot. K. Wolski
Po 3 minutach kąpieli
wychodzę z wody za namową Pana z drewnianym wiosłem. Na początek
wynik przyzwoity, a śrubowanie go tak na prawdę nie było moim
celem tamtego dnia.
Całą zabawę uważam za
bardzo udaną, a grupę zapoznanych ludzi za całkiem ciekawą, myślę
że nie jest to moja ostatnia wizyta na Jurze
Tears of the dragon
-
Sprzęt składak szosowy
-
Aktywność Jazda na rowerze
Rozwścieczony i przyznam że też lekko rozgoryczony pasmem
niepowodzeń, oraz nieudanymi wakacjami postanawiam zapisać się na
imprezę coraz bardziej popularną ostatnimi czasy w Polsce.
Iron Dragon Kryspinów 2016 - dystans
olimpijski. W dniu zapisu wszystko wydawało się oczywiste. 1,5Km
pływania 40Km rowerem i 10 biegu teoretycznie miało nie być żadnym
wyzwaniem.
Moje osobiste zdanie jest takie, że
zdrowy, umiejący pływać człowiek, bez nadwagi nie powinien mieć
żadnych problemów z pokonaniem powyższego dystansu, bez większych
przygotowań. Opinia którą mi przekazano jakoby miało być
inaczej, pochodząca nota bene od absolwenta Akademii wychowania
fizycznego w Katowicach powinna być podstawą do odbierania takiej
osobie uprawnień do pracy w szkołach.
31.08.2016 Godzina 21:00. Dzwonie do
przyjaciela z zapytaniem czy pomoże mi w przygotowaniach, po
uzyskaniu aprobaty dopełniam formalności i już na następny dzień
po przeczytaniu regulaminu zaczynam się zastanawiać czy aby kolejna
podjęta pod wpływem alkoholu decyzja jest aby na pewno słuszna.
Dalsze wątpliwości pojawiły się po rozmowie z Panią z
wypożyczalni pianek triathlonowych sugerująca, że zdobywanie
doświadczenia na jakichkolwiek zawodach nie jest najlepszym
pomysłem. Moim zdaniem jest to kolejna bzdura mająca na celu
zniechęcenie ludzi do podejmowania wyzwań.
Fakt jest taki, że rzeczywiście nigdy
przedtem nie pływałem w piance ani nawet nie miałem okazji mierzyć
się z pływackim dystansem dłuższym niż 500m. No ale kurwa co z
tego!? Wypróbowałem sprzęt w przeddzień zawodów i jedyna
negatywna różnica jaką zauważyłem była taka że nogi unoszą
się mimowolnie do góry co zdecydowanie utrudnia poruszanie się w
wodzie stylem klasycznym – OK godzę się z tym. Zobaczymy co
będzie na zawodach...
10.09.2016. Godzina 21:38. Dostaje
krótką wiadomość tekstową od swojego trenera.
SMS od trenera - fot. K.Wolski
11.09.2016. Godzina 5:30. Niestety nie
udaje mi się obudzić trenera. Początkowo miałem zamiar
zrezygnować, ale nie pozwolił mi na to Pan Krzysztof Wolski – mój
opiekun i wieloletni mentor, który towarzyszył mi i prowadził od
dzieciństwa przez wszystkie zawody w których startowałem. Nie ma
takich słów jakimi mógłbym tak naprawdę wyrazić wdzięczność
za okazane wsparcie.
Dziękuję Ci Krzysiu. Jestem dumny z faktu posiadania tak wspaniałego przyjaciela jak Ty.
11.09.2016. Godzina 9:00. Jesteśmy na
miejscu.
Był stres i niepewność bo czułem
jakiś dyskomfort w lewym kolanie, chociaż teraz redagując
niniejszy tekst, wydaje mi się że tym razem to tylko siedziało w
mojej głowie – wkręciłem to sobie i tyle. Nieważne.
Pierwszą rzeczą, którą trzeba było
zrobić po przyjeździe na miejsce zawodów to (poza rejestracją co
jest jednak oczywiste) było przygotowanie strefy zmian.
fot. Strefa zmian
Godzina 11:30 odprawa przed igrzyskami-
stres narasta. Organizator decyduje się wycofać obostrzenie
stosowania pianki podczas pływania. Kątem oka spoglądam na swojego
opiekuna i widzę ogromny spokój tak jakby chciał powiedzieć –
spokojnie ostry, masz decyzje po swojej stronie. Kurwa fajnie, ale
jest jeszcze inny problem... Zupełnie nie zrozumiałem trasy
pływackiej a jeśli chodzi o rower i bieg to zapamiętałem tylko że
mam do pokonania 4 i 2 pętle
fot. Ostry przed startem
godzina 12:00 start – wyruszam gdzieś
wraz z końcową częścią stawki. Na początku staram się
żonglować stylami pływackimi. Nastawiony byłem co prawda na
kraula ale po 2 uderzeniach piętą w nochala jednego z uczestników
postanowiłem permanentnie przerzucić się na żabkę. Po 40
minutach wychodzę z wody, jako jeden z ostatnich docieram do strefy
zmian tam tracę dodatkowe minuty i w efekcie chyba jako autsajder
wyruszam na kolarski szlak.
Jedziemy, cały czas mam wrażenie że
wyprzedzają mnie ciągle ci sami ludzie. Nie przejmuję się tym bo
mam większe zmartwienia. Otóż zgubiłem rachubę i za bardzo nie
wiem którą pętle już zaliczyłem i jak się do kurwy nędzy stąd
w ogóle wyjeżdża. Po tym jak po raz 4 przejechałem Morawicę –
pierwszą miejscowość jakiej tabliczkę ujrzałem po wystartowaniu
doszło do mnie że najwyższy czas szukać wyjścia,
Po drodze uwagę moją zwróciło tak
na prawdę jedno rozgałęzienie... Tam też zdecydowałem się
skręcić, wraz z innym uczestnikiem igrzysk, a następnie szosa
pokierowała nas już do strefy zmian.
Po zejściu z roweru, pomimo dosyć
średniego bym powiedział tempa jakie zaproponowałem na trasie
kolarskiej, czułem się jakbym
miał na nogach betonowe pantofelki. Bieg z początku był bardzo
niekomfortowy ale z każdym kilometrem było co raz lepiej, a nawet
zdarzało mi się wyprzedzać inne osoby na trasie. Doskwierał
30 stopniowy upał ale zbawienne byłykurtyny
wodne oraz dwa bufety w których podawano wodę oraz elektrolity.
Końcówka
biegu to walka o każdą sekundę utraconą podczas poprzednich
etapów zawodów. Na metę wbiegam z większą ilością sił, niż w
którymkolwiek momencie tamtego dnia.
Po
przeanalizowaniu na spokojnie wyników, okazało się że na trasie
biegowej udało się wyprzedzić 27 zawodników co dało mi
ostatecznie 200 lokatę. Słaby wynik, ale pierwszy start w zawodach
tak złożonej i wymagającej pod względem taktycznym, fizycznym i
organizacyjnym konkurencji, jaką jest triathlon zawsze wymagają
wpłaty „frycowego”. Na uwagę zasługuje jednak walka o
utrzymanie pozycji w 2 setce która toczyła się do ostatnich
centymetrów.
Z Romkiem pod Jasną Górę
-
Sprzęt składak szosowy
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wycieczka do Częstochowy realizowana była jako niskiej jakości zamiennik wyjazdu rowerem nad morze, którego ostatecznie nie udało mi się zorganizować. Brakło mi odwagi i charakteru. Po tej wyprawie okazało
się że nie tylko...
Godzina 5:50 stawiam się w umówionym
miejscu jako pierwszy - rozochocony chęcią odbycia próby
generalnej przed samotną wyprawą nad Morze Bałtyckie. Na miejscu
spotykam czekającego kierownika wyprawy – Pana Romka. Za mną
przyjeżdżają Leszek, Czuprynka, Józef, Wójek Dzidek, Gelo i
jeszcze zaspany R-Man.
Wyjeżdżamy do Częstochowy jakoś 10
minut po godzinie 6 spokojnym tempem kontrolowanym przez Romualda.
Nikt nie szarżował i nikt nie pozostawał wyraźnie w tyle. Na
trasie zdarzały się dyskusje na różne tematy społecznościowe
świadczące o luźnym charakterze wycieczki.
Mistrzów śniadanie - fot. J.Orlikowski
Ostry też dyskutował tyle, że z
własnymi myślami w temacie zasadności przeprowadzania samotnej
wyprawy nad Bałtyk. Na początkowym etapie wydawało się, że
wszystko jest OK no bo co niby miało się kurwa po 50 km wydarzyć...
Jednak już we Mstowie czułem delikatne mrowienie w prawej
zewnętrznej części kolana tak jakby ktoś delikatnie próbował
coś tam śrubokrętem wkręcać. Zlałem to no bo cóż niby miałem
kurwa zrobić. Dojechaliśmy do tej jebanej Częstochowy a ból się
powoli nasilał. Na Jasnej Górze mszy ogóle nie było słychać
zresztą i tak bym tego nie słuchał...
U szczytu Jasnej Góry - fot. J.Orlikowski
godzina około 13:15 ruszamy z powrotem
i czuje od samego początku dyskomfort w prawym kolenie. Przede mną
około 70 km a ja już teraz mam ochotę pierdolnąć młotkiem
najpierw w kolano a potem samemu sobie w łeb. Nie rozumiałem wtedy
tego. Miałem w przeszłości wiele durnych pomysłów podczas wypraw
o których można przeczytać na blogu ale nigdy przecież nie bolały
mnie kolana.
Prawda jest taka że ledwo co
dojechałem i bardzo się z tego cieszę, a dumą napawa mnie
możliwość obcowania z ludźmi, którzy pasję z kolarstwem zaczęli
w czasach kiedy możliwości sprzętowe były zupełnie ograniczone, ale to tyle jeśli chodzi o pozytywy w tym temacie...
Cała ta niby kurwa próba pokazała
jak niewiele wiedziałem (i wiem) o sporcie który próbuję
uprawiać. Nie mam pojęcia dlaczego występujące bóle w kolanach
są tak silnie asymetryczne. Dalej tak na prawdę nie wiem jak to
korygować i weryfikować...
Lords of the boards czyli debiut na stoku
-
Aktywność Taniec
Rzecz
działa się w pierwszych dniach 2014 roku w wiosce Wierchomla
położonej nie opodal miejscowości Piwniczna - Zdrój. Będąc
szczerym to pierwsze chwile jakie spędziłem na górskim powietrzu w
żaden sposób nie mogły znamionować tego abym kiedykolwiek mógł
znaleźć się na szczycie góry z której zjazd możliwy był
jedynie przy pomocy zbrojonej włóknami szklanymi polimerowej deski
określanej przez sympatyków sportów zimowych jako „snowboard”.
Debiut w tego typu dyscyplinie do której posiadany przeze mnie
talent został kilkakrotnie podważony, przez przebywającą ze mną
w Wierchomli grupę znajomych stawał się jednak z każdą ich
kolejną docinką coraz bardziej realny. Pomimo, iż do wioski
dotarłem już 30 grudnia to na stok udało mi się trafić dopiero w
Nowym Roku z powodów o których nie chciałbym się tutaj
rozpisywać, ale od początku…
Ostry517 - Odpoczynek przed zbliżającym się wyzwaniem - fot. K.Orlikowska
Pierwszego
stycznia roku 2014 wyspany wypoczęty i najedzony udaję się z grupą
przyjaciół w kierunku narciarskiego stoku zahaczając po drodze o
wypożyczalnie sprzętu zimowego, gdzie zaopatruję się w niezbędne
zabawki. Są ze mną za równo inni debiutanci narciarstwa jak i
doświadczeni wyjadacze dla których narty są mniej więcej tym,
czym dla amerykańskich dzieciaków cukierki.
Doświadczeni zawodnicy - fot. K.Orlikowska
Godzina
17:10 Nie bez problemów ale udaje nam się w końcu trafić do
wyciągu którym dojeżdżamy na sam szczyt góry. Przy zejściu
uciekając przed goniącą mnie ławką nie zauważam barierki
mającej na celu zablokowanie dostępu do obsługi wyciągu. Niestety
taranując barierkę wytracam prędkość przez co ułamek sekundy
później sam zostaję staranowany ławką przez którą de facto
uciekałem. Po otrzepaniu się ze śniegu idę w kierunku startu
mijając po drodze leżących i duszących się ze śmiechu ludzi…
Nie wiem co w tym śmiesznego było i skąd miałem niby kurwa
wiedzieć w którą stronę uciekać. Nieważne.
Sama
trasa nie wyglądała na łatwą ponieważ jej nachylenie odbywało
się względem dwóch prostopadłych do siebie płaszczyzn. Efektem
tego był brak możliwości pełnego sterowania pojazdem.
Nowicjusze - fot. K.Orlikowska
Godzina
17:45 Tak na prawdę to pomimo, iż dalej znajduje się gdzieś w
okolicach miejsca z którego startowałem to nie można powiedzieć
że idzie źle. Po prostu zamiast do przodu jechałem cały czas w
bok w stronę lasu gdzie nie było ani śniegu ani żadnej trasy. Raz
nawet uratowało mnie to przed trwałym rozstaniem z deską która
nie wiedzieć czemu sama zaczęła jechać. Po trwającej jakieś
kilkaset sekund gonitwie znalazłem sprzęt w tym samym oddzielającym
trasę od lasu rowie, w którym ze 2 razy sam wylądowałem. Wtedy
zadowolony z pierwszego tamtego wieczoru tak wyraźnego postępu w
drodze do celu postanowiłem udać się na krótki odpoczynek.
Godzina
18:00... Po
2 - 3 minutach leżenia na śniegu mija mnie pewna szyderczo
uśmiechająca się Pani pytając czy przypadkiem nie potrzebuję
pomocy. Wtedy właśnie wstaję po to żeby przejechać swoje
pierwsze 10m na snowboardzie. Przed upadkiem ratuję się poprzez
balans ciałem i wymachiwanie rękami przypominające trochę taniec
odurzonej THC nastoletniej młodzieży bawiącej się na
heavymetalowych koncertach. W moim przypadku nie budzi to jednak
uznania wśród mijających mnie kolegów, koleżanek ani nawet
znajomych obserwujących moje wzmagania z grawitacją z poziomu
wyciągu. Nie zraża mnie to ani przez moment ponieważ już z oddali
widzę kolorowe światełka które oznaczają koniec morderczej
trasy. Wraz z ubiegającym czasem coraz śmielej zaczynam stosować
a nawet udoskonalać opracowaną w trakcie jazdy technikę
skrętu w prawo, jak się później dowiedziałem - błędną.
Godzina
18.15
Na
horyzoncie widzę już czekającego na mnie kolegę. Niestety ale mój
oponent w plebiscycie na najlepszego debiutanta sportów zimowych
czekał na mnie ponad 10 minut i na domiar złego oglądał mój
upadek przed samą metą tuż przy płocie ograniczającym trasę
który zakończył moja przygodę ze stokiem tamtego dnia. Co prawda
miałem jeszcze siłę i nawet ochotę na kolejny zjazd ale niestety
wyeliminowały mnie odmrożenia na palcach. Następnym razem zabiorę
rękawiczki...
Dożynki w Częstochowie
-
DST
145.00km
-
Czas
09:00
-
VAVG
16.11km/h
-
Sprzęt składak szosowy
-
Aktywność Jazda na rowerze
2 wrzesień za oknem jeszcze szaro, a dzień właściwie dopiero się zaczyna…
O nieludzkiej jak dla mnie porze słyszę melodię nastawionego PRZEZE MNIE SAMEGO budzika.
Jakieś kilkadziesiąt sekund potrzebowałem żeby dojść do wniosku że to już 5.30 i niestety ale akurat tym razem godzina ta nie miała zbyt wiele wspólnego z rockowymi przebojami popularnymi w latach dziewięćdziesiątych...
Parę minut później dostaję telefon od kolegi chcącego się upewnić czy aby na pewno wstałem. Tym razem spóźnienia już nie wchodziły w grę bo po raz pierwszy nie jechałem sam. 6:00 zbiórka w umówionym wcześniej miejscu, pojawiają się kolejni uczestnicy wyprawy.
fot. J.Madej
Tych państwa powyżej nie połączył żaden sportowy klub, żadne ugrupowanie polityczne, wiek, ani nawet często niestety powiązana z nim ilość włosów na głowie, bo mówiąc nawiasem proszę zauważyć, że gdyby ktoś prowadził tego typu statystyki mogłoby z nich wynikać, że kolejny raz znajduję się na końcu stawki.
Miłość narodu do szosy jak pokazuje załączony obrazek wyraźnie wzrasta. Smutkiem napawa jednak fakt, iż wciąż zbyt mało jej wśród najmłodszych adeptów dwóch napędzanych pedałami kółek.
Godzina 6:20 dołącza Pan Józef – ostatni uczestnik wyprawy i tym samym możemy już wszyscy w komplecie wyruszyć na trasę. Mgła, która towarzyszyła nam od samego początku w zasadzie chyba nikomu nie doskwierała. Z każdą minutą widoczność wzrastała i nawet stawało się co raz cieplej.
Godzina 8:30 ujrzawszy zaparkowaną, asekurującą nas przyczepkę i zwalniających kolegów, zorientowałem się że to już nasz pierwszy postój. Krótki – może jakieś 20 minut. Duży kubek kawy z R-man'em stawia mnie zaspanego na nogi, możemy ruszać dalej.
Właściwie to z chwilą naszego odjazdu ze Świętej Anny zaczynało się robić coraz bardziej ciekawie. Wyraźnie pobudzeni młodzi entuzjaści szosy na czele z Mariuszem „Tosią” Kowalczewskim – przyszłym kulturystą na co dzień trenującym sztuki walki, lecz tym razem próbującym swoich sił w sportach wytrzymałościowych zaczęli start od organizacji ucieczki. 4 kilometry do następnego postoju Kowalczewski zaczyna dyktować tempo i tym samym daje wyraźny sygnał do ataku. Formułuje się grupa 3 uciekinierów, a przoduje im właśnie ten widoczny na zdjęciu chłopiec...
fot. T.Ostrowski
Do kolejnego postoju pierwsi dojeżdżają ja i wspomniany wcześniej Tosia (kolejność przypadkowa). Chwile po nas dojeżdża R-man i wyraźnie niezadowolony z naszego wyczynu Pan Romek. Odpoczynek nie trwał długo. Po krótkiej ale treściwej reprymendzie jaką dostaliśmy w trakcie jego trwania wszyscy tym razem w zwartej grupie ruszyliśmy do następnego przystanku jakim była już sama Częstochowa.
Godzina 10:00 jesteśmy na miejscu i możemy udać się na zasłużony odpoczynek. Czas wolny jedni wykorzystywali na sen, inni na oglądanie zaparkowanych przy alejach NMP maszyn rolniczych a jeszcze inni postanowili wziąć udział w dożynkowej mszy św. na Jasnej Górze.
fot. M.Kowalczewski - odpoczywający R-Man
Godzina 12:30 msza św. się kończy - chyba każdy był już nią troszeczkę znużony. Pan Romek podejmuje decyzję o naszym wyjeździe i tym samym wszyscy włącznie z bezskutecznie namawianym do dezercji Panem Józkiem udajemy się w podróż powrotną.
Godzina 15:47 tóż za Gidlami (woj. Łódzkie) Grzegorz „Gelo” Murznowski łapie kapcia.
fot. T.Ostrowski
Jakieś 7 minut trwała wymiana uszkodzonej dętki. Po tym incydencie tępo wyraźnie jednak wzrasta – chyba każdy już gdzieś w podświadomości czuje bliskość rodzinnych stron.
Godzina tym razem już nawet nie pamiętam która, z resztą nie ma to większego znaczenia. Niespodziewanie dla nas peleton zaczyna się nagle rozciągać a na jego czele staje… nie kto inny jak Romek. Z każdą minutą wzrasta dystans dzielący uciekiniera, a resztę grupy. Zaniepokojony zaistniałą sytuacją Tosia również tym razem staje na czele buntujących się przeciwko na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło odgórnie i bezpodstawnie narzuconym porządkiem zdarzeń. Nic bardziej mylnego. Pomimo sprawnie zorganizowanego pościgu niestety nie udaje się nam dogonić Romka. Brak wstydu ambicji i honoru, daliśmy się podejść jak nowicjisze - tak sytuacje na bierząco komentował poproszony o anonimowość kolega - ale k... po raz ostatni - dodaje Kowalczewski. Godzina 17.25 Pierwszy w umówionym wcześniej miejscu symbolizującym metę pojawia się rozpędzony jak tsunami (jap. 津波) Romuald, a za nim my… Tosia, Ja i prawdopodobnie byłby z nami również R-Man gdyby nie fakt iż zamiast do mety postanowił pojechać do sklepu po słodycze. Dojeżdżają również następni uczestnicy wyprawy, a wraz z Nimi Pan Józek – w mojej opini obok swojego brata największy wygrany tamtego dnia. Na miejscu okazało się że nikt z nas nie zoriętował się nawet, że w połowie drogi powrotnej zostaliśmy bez asekurującej nas przyczepki
fot. T.Ostrowski
fot. Google Maps - trasa
Rajd PK 2012
-
DST
210.00km
-
Czas
13:00
-
VAVG
16.15km/h
-
Sprzęt składak szosowy
-
Aktywność Jazda na rowerze
3 maja roku 2016, niecałe 9 tygodni po złamaniu kości strzałkowej zdecydowałem się odbyć podróż rowerem z Włoszczowy do miejscowości Łabowa – wioski położonej w Beskidzie Sądeckim, w której odbywała się 50 edycja Rajdu Politechniki Krakowskiej. Miała być to moja pierwsza wyprawa powyżej 200 km. Po kontuzji nie odczuwałem już żadnego bólu, a rower zdawał się być idealną metodą na dojście do formy. Tak też powiedział lekarz, chociaż nie wiem czy akurat w tamtym momencie był on świadomy jakie konsekwencje poniosą za sobą powyższe słowa :)
Tak po prawdzie pisząc, to od początku wiedziałem że to zły pomysł i pewnie bym nawet nie pojechał, jednak po wysłuchaniu kilku złośliwych komentarzy i docinek ze strony znajomych zdecydowałem inaczej...
Pobudka o 6.30 potem lekkie śniadanie (8 jaj, mięso z kurczaka, torebka ryżu) szybkie przygotowania i punkt 8:00 jestem już na trasie. Na początku wcale nie było ciekawie... Szybko we znaki zaczęły wdawać się wszystkie zaniechania organizacyjne. Doskwierał zbyt ciężki plecak (zapakowałem flaszki z wodą bo się bałem że sklepy zamknięte będą - hahhahaha w Polsce sklepy zamknięte w święto narodowe - dobry żart i ogromna naiwność z mojej strony), niedopasowane siodełko i glany na nogach – tu akurat proszę się nie śmiać, bo to autorski pomysł, który miał na celu uniemożliwienie odnowienia kontuzji stawu skokowego i odciążenie kości strzałkowej. Poza tym na rajdzie miał odbyć się koncert zespołu Hunter, a jak tu iść na koncert metalowy bez glanów?!?
Zupełnie inną sprawą był jednak fakt, iż z lenistwa nie wymieniałem po zimie żadnej dętki i po jakiś 10 km już dostałem wpi...ol. Na całe szczęście zaopatrzyłem się na wypadek tego typu awarii i po szybkiej wymianie uszkodzonej gumy z nadziejami na końcowy sukces i bezpieczną podróż wyruszyłem w dalszą trasę.
przygotowania - fot. T.Ostrowski
Godzina 11.30 dostaje telefon od znajomego z zapytaniem jak mi się jedzie, przy okazji dowiadując się gdzie w ogóle jestem. 30 minut po godzinie 12 dojeżdżam już do Kazimierzy Wielkiej. Tam też zadowolony z czasu w jakim udało mi się przejechać 90 km spożywam swoje drugie śniadanie. 4 banany z kefirem i bułką najwyraźniej mnie jednak uśpiły... Po wyjeździe z Kazimierzy było znacznie słabiej. 30 stopniowy upał wdawał się we znaki, a teren z każdym centymetrem stawał się coraz bardziej górzysty.
Około pięć godzin później kolejny przystanek – Okocim Brzesko. Tempo mi wyraźnie zaczęło siadać i powoli jasnym jak produkowany w tej miejscowości trunek stawało się, że nie dojadę do celu przed zapadnięciem zmroku. Nie zraziło mnie to jednak jakoś znacznie, bo ważniejsze było dla mnie wrażenie, że fizycznie czułem się poprawnie, a glany choć ciążyły lekko to jednak skutecznie całą drogę unieruchamiały kontuzjowany niedawno staw tak, że w ogóle zapomniałem, że coś mnie kiedykolwiek tam bolało, Niemniej jednak musiałem się na najbliższej stacji benzynowej zaopatrzyć w latarkę, póki była jeszcze taka ewentualność. W drodze do Nowego Sącza spore wrażenie robiły malownicze szosowe serpentyny i zakola Dunajca...
Dunajec - fot. T.Ostrowski
Tylko zwiedzając jednośladem górskie szosy można tak na prawdę zrozumieć po co ten cały wysiłek... Nie była to jednak pora na jakieś długie dywagowanie na temat górskiego krajobrazu, bo czas mnie gonił, a chciałem jeszcze tego samego dnia dojechać na miejsce, na koncert Huntera. Mocy już zaczynało brakować, ale pomagało systematyczne nawadnianie, oraz częste, małe, choć treściwe posiłki.
Do Nowego Sącza dojechałem jeszcze przed zmierzchem, około godziny 20.00.
Ostry w Nowym Sączu - fot. T.Ostrowski
Tu pojawił się też problem bo bez mapy trochę w ciemno szukałem w zasadzie podejrzewam nieistniejących drogowskazów na Łabową. Z prośbą o pomoc zwróciłem się do okolicznych mieszkańców, którzy pokierowali mnie do celu.
21.30 przed moimi oczami ukazuje się znak który marzyłem zobaczyć od kilkunastu godzin.
cel wyprawy - fot. T.Ostrowski
Radość z osiągniętego celu nieco zmąciła informacja kolegi który oznajmił, że niestety po pijaku zalał mi bluzę i śpiwór wodą. Na rajdzie długo już nie byłem, a koncert... okazało się, że miał miejsce gdzieś na jakimś innym polu, gdzie rozłożona była scena. Darowałem sobie, trzeba byłoby jeszcze jakieś 500 metrów przejść. Już nie miałem na to ochoty i jakoś jeszcze przed północą położyłem się spać do samochodu trzęsąc się z zimna jak galareta...
Następnego dnia powrót pociągiem do domu. Zmęczony ale zadowolony. Nawet pomimo, iż dotarłem o własnych przecież siłach do celu to i tak część ludzi nazwała mnie pojebańcem. Ja jednak myślę że było warto, chociażby dla takich właśnie komentarzy. Dziękuję!
trasa - fot. Google Maps
Podsumowanie:
Przejechane: 210 km w czasie około 13 godzin.
Zjedzone: 8 jaj gotowanych, torebka ryżu, mięso z kurczaka, 8 bananów, 2kefiry, 1 baton lion, kilka bułek, kostka twarogu, 2 hamburgery z grilla z chlebem.
Wypite: Około 6l wody i 2l napojów określanych przez producentów jako izotoniczne
Retrospekcja po latach...
-
Aktywność Bieganie
14 maja 2011, znany świętokrzyski
kurort Sielpia. To właśnie w tym miejscu miała odbyć się moja
egzekucja na pełnym dystansie maratońskim. Celowo użyłem słowo
„egzekucja” ponieważ styl życia jaki w tamtym okresie
prezentowałem, był zdecydowanie daleki od sportowego. VI CROSS
MARATON w Sielpi miał być jedynie wykonaniem wyroku jaki sam na
siebie podpisałem.
Witaj, mam na imię Tomek, z zawodu
jestem inżynierem, a z zamiłowania... tak na prawdę to ciężko
jednoznacznie określić, a niniejszą relację piszę z perspektywy
5 lat jakie upłynęły od opisywanego zdarzenia, które
zapoczątkowało moją przygodę ze sportami wytrzymałościowymi.
Biegam co prawda od dziecka, ale nigdy
nie byłem wybitny w tym co robię. Będąc szczerym to muszę
przyznać, że VI CROSS MARATON w Sielpi, nie był moją pierwszą
próbą uczestnictwa w zawodach na dystansie maratońskim. Rok
wcześniej przygotowywałem się do Cracovia Maraton. Trening połączony z brakiem
jakiegokolwiek planu doprowadził jedynie do
przetrenowania, bólu kolan, które uniemożliwiły start.
Tym razem byłem odrobinę mądrzejszy
i treningi ograniczyłem jedynie do chodzenia po piwo do Studentmarketu.
Godzina 7:30 jesteśmy na miejscu i
Ostry rozpoczyna delikatną rozgrzewkę
Na trasę wyruszamy o godzinie 9:00. Do
pokonania 3 pętle w terenie o długości około 14km. Pierwsza z
nich ku mojemu zaskoczeniu idzie nadzwyczaj łatwo i mam nawet
wrażenie że czuję się lepiej niż kiedykolwiek. Bardzo podoba mi
się sceneria w jakiej rozgrywane są zawody, bieganie po lesie, inni
ludzie, brakowało tylko dzikich zwierząt, ale i tak super - nie
miałem tego na co dzień.
Godzina 12:00 ostry rozpoczyna zmagania
z drugą pętlą zawodów. Miałem już wtedy obczajone wszystkie
punkty żywieniowe i wodopoje. Wydawało się wtedy, że ukończenie
zawodów w czasie poniżej 4 godzin jest realne, ale okazało się
być to czymś w rodzaju złudzenia. Około 30 kilometra następuje
kryzys fizjologiczny i Ostry ma problem...
Tak naprawdę ze wszystkim, bo
posłuszeństwa zaczyna odmawiać cały kurwa organizm, a ból
związany z kontuzjami z przeszłości zaczyna atakować z
kilkukrotnie większą siłą niż zazwyczaj. Prawdę mówiąc nie
wiedziałem co się dzieje i nie rozumiałem tego. Biegłem po to by
się zatrzymać, rozciągnąć betonowe nóżki i brnąć dalej,,,
tylko kurwa gdzie?!
Straciłem nawet orientacje w terenie,
bo nie widziałem nikogo ani przede mną ani za mną. Trasa była
jednak na tyle dobrze oznakowana że się nie pogubiłem. Uważać
trzeba było tylko na wszystko to co wystawało z ziemi, tu pomagało
doświadczenie zdobyte podczas studiów i powrotów z imprez. Wstyd i
żenada, ale tak to musiało wtedy wyglądać, dobrze że nikt tego
nie rejestrował...
Około 37 kilometra kryzys zaczyna
powoli mijać. Ostry zaczyna z powrotem wierzyć, tym razem już
nie w żaden wynik ale możliwość ukończenia tych zawodów w
ogóle. Nogi co prawda dalej zachowywały się jakby były wykonane z
betonu, ale w główce się coś chyba jednak przestawiło. Z każdym
kolejnym kilometrem było jeszcze lepiej.
Zawody ukończyłem na przyzwoitym 90
miejscu z czasem 4:24:43
Po ukończeniu były oczywiście plany
kolejnych startów, budowy formy, uzyskiwania co raz lepszych
wyników. Wszystko spłonęło na panewce, bo los zdecydował
inaczej... a może to po prostu brak charakteru...